Minął miesiąc od tamtych wydarzeń. Nic się ze mną nie dzieje, więc mogę pisać.
Wścieklizna to jedno z największych zagrożeń, które na mnie czyhają. Już sam fakt częstych kontaktów z martwą zwierzyną stwarza ryzyko zarażenia. Co prawda najczęściej są to ofiary kolizji drogowych, a z tego co widzę, one jeszcze ani razu nie nosiły znamion poważnych schorzeń. Mimo tego niebezpieczeństwo istnieje. Znacznie większe zagrożenie ze strony wścieklizny grozi po kontakcie ze zwierzętami lub ich ciałami znalezionymi daleko poza obszarem drogowym.
Tamtego dnia, a było to 1 marca, planowałem sprawdzić jedno miejsce pod kątem wnyków. Z samego rana ruszyłem w kierunku Ryczywołu, potem skręciłem na Studzianki i dalej przez las w okolice Paprotni. Kiedy jadąc drogą gruntową dotarłem w końcu do pól, musiałem zsiąść z roweru. Dalej mogłem tylko iść pieszo. Po prawej stronie, jakieś 300 metrów od drogi były prywatne zagajniki - pierwsze z tych, które miałem zamiar spenetrować. Po przebyciu raptem 100 metrów moim oczom ukazała się ambona stojąca na granicy pól i lasu. - Teren użytkowany łowiecko - pomyślałem. Już było wiadomo, że w tej okolicy wnyków raczej nie będzie, dlatego postanowiłem ruszyć na przełaj do następnej drogi gruntowej, która tym razem biegła pod ścianą lasu.
Jadę kilkaset metrów przed siebie, aż do rozwidlenia: w prawo na Edwardów, na lewo do Zwierzyńca. Skręcam w lewo, aby jak najszybciej dotrzeć do zagajników położonych między Zwierzyńcem a Grabiną. Mniej więcej w połowie drogi mijałem niewielkie młodniki, które przy okazji również postanowiłem przepatrzeć. Nie schodząc z roweru jadę ku jednemu z nich na terenowym biegu. Gdy lawirowałem pomiędzy kępkami krzaków nagle coś czmychnęło spod kół. Byłem przekonany, że to zając w ostatniej chwili zerwał się do ucieczki. Nie oglądałem się wstecz, tylko jechałem prosto aż do samego zagajnika 50 metrów dalej. Sprawdzam go i nie stwierdziwszy wnyków ruszyłem z powrotem tą samą trasą. Minąłem ostatnie krzewy. Spoglądam w prawo i widzę lisa na środku pola. Wygląda nietypowo - ma grzbiet wygięty w łuk; stoi nieruchomo, choć jestem około 30 metrów od niego. Trwa w tej pozycji przez kilka minut i kładzie się na ziemi. Podchodzę bliżej na jakieś 20 metrów i obserwuję go przez 15 minut. Już na pierwszy rzut oka było widać, że jest chory. Podszedłem jeszcze z 10 metrów, ale zwierzę wstało. Lis zaczął uciekać, ale nie przed siebie, tylko zygzakiem jednocześnie zataczając kręgi. Żałuję, że nie nie mogłem nagrać jego zachowania, bo niestety telefon mi się rozładował na skutek niskiej temperatury. Wiedziałem, że nie dam rady go złapać. Pozostało mi tylko obserwować z dystansu, co zrobi. Spodziewałem się, że gdzieś zalegnie, nie potrafiłem wszakże przewidzieć, gdzie. Ruszyłem za nim. - Byle tylko nie zawędrował w pobliże wsi... Na szczęście nie odszedł daleko. Położył się na podmokłej łące 120 metrów dalej. Zapamiętałem to miejsce i tego dnia już nie próbowałem go ścigać. Odjechałem za swoimi sprawami, jednakże z tą myślą, iż wieczorem w drodze powrotnej sprawdzę, czy nadal tam jest.
Ponieważ w dzień temperatura nie wynosiła więcej niż 3 stopnie powyżej zera, dlatego patrol antykłusowniczy obliczyłem tak, aby wracając w miejsce zalegania lisa zapadała już ciemność. Inaczej musiałbym czekać i marznąć.
Półmrok. Zajechałem na miejsce. Cały dzień zastanawiałem się, co tam zastanę. Schodzę z drogi prowadząc rower. Wytężam wzrok, bo trudno dostrzec, czy coś leży na trawie. Zatrzymuję się 40 metrów od punktu, gdzie lisa widziałem ostatnim razem. Niby coś tam jest. Więcej nie podchodzę, inaczej może uciec - o ile nadal żyje. Wyjąłem klucz i zastukałem w ramę roweru wydając metaliczny dźwięk. Lis podniósł głowę i rozejrzał się. - Żyje, ale już nie ma siły, aby wstać. Powoli odszedłem stamtąd. Nikt nie jest w stanie mu pomóc. W nocy mróz go zetnie, także rano będzie już po wszystkim.
Od początku zastanawiałem się, co z nim zrobię. Dla mnie najważniejsze było niedopuszczenie, aby ktoś go znalazł. Tego się najbardziej obawiałem.... Następnego dnia wróciłem zobaczyć, czy jest tam, gdzie poprzednio. Był. Życie uszło z niego nocą. Tak chudego lisa jeszcze nigdy nie widziałem. Sama skóra i kości. Widocznie od dłuższego czasu nie pobierał pokarmu. Oczy zaropiałe, śluzówki wysuszone. Czy od wścieklizny? Nie wiem. Korciło mnie, aby ściągnąć skórę z niego i zabrać czaszkę, ale z drugiej strony istniało ryzyko złapania wścieklizny - bo on naprawdę był chory.
Postanowiłem go pochować. Ot tak po prostu zakopać w ziemi i zapomnieć o sprawie. W pobliskim zagajniku wykopałem płytki dołek. Pieczarę wyścieliłem igliwiem i umieściłem w niej ciało lisa. Na koniec zasypałem całość, aby nie pozostawić śladu. Wydawało się, że wszystko jest w porządku i na tym poprzestanę, ale...
Wracając do domu, jeszcze będąc w lesie już zaczęły mi się roić w głowie myśli o tym zdarzeniu. Nie mogłem przeboleć, że dobre futro ulegnie zmarnowaniu, a czaszka zbutwieje. Dla mnie coś takiego było nie do przyjęcia. Poza tym jak teriantrop może wymiękać przed wścieklizną? Zwykły człowiek tak, ale nie ja. Pogrążony w myślach dotarłem w końcu do domu, ale w głębi serca wiedziałem, że jeśli po niego nie wrócę, to do końca świata będę sobie to wypominał. Zatem decyzję podjąłem.
Na drugi dzień nie mogłem pojechać po niego z samego rana, tylko po południu. Na miejsce dotarłem już dosyć późno. Wykopałem zwłoki lisa i zabrałem się do jego skórowania. Pokaleczyć ręce w trakcie równałoby się śmierci. Nie uznaję żadnych szczepień poekspozycyjnych, zatem dla mnie nie ma ratunku, gdy coś pójdzie źle...
Dziś jego skórę mam nad łóżkiem, a czaszka spogląda na mnie z półki. Jest blisko. To nic, że wściekły. Swoich się szanuje bez względu na okoliczności; żyje i umiera razem z nimi.
Beria, 31-03-2023