"Wszystkie rzeczy przechodzą w noc" - śpiewała Q Lazzarus w utworze "Goodbye Horses".
Większość ludzi boi się jej. Jeśli tylko mogą, to unikają wychodzenia z domu po zmroku. Strach przed bliżej nieokreślonym zagrożeniem, a którego nie widać powoduje, że przebywają na zewnątrz o tej porze jedynie wtedy, gdy muszą. Nie wierzycie mi? W takim razie po co jest oświetlenie uliczne, które w miastach i terenach podmiejskich pali się całą noc? Bo chuligani i złodzieje będą grasować? Światło ich nie tylko nie powstrzymuje, ale paradoksalnie nawet zwiększa ryzyko napaści. Na rozświetlonej ulicy potencjalne ofiary są jak na talerzu i na dodatek w razie czego nie mają gdzie się ukryć... tak więc sami widzicie. Ludzki irracjonalny strach przed ciemnością nakazuje palić lampy dla zasady nawet tam, gdzie praktycznie są one niepotrzebne.
Osobiście jestem zwolennikiem tradycyjnego podziału doby na pory. Dla mnie dzień ma być dniem, a noc ma być nocą. W domu każdy może sobie robić co chce - z dnia zrobić noc i na odwrót. Ale takie cudowanie na ulicy nie jest normalne. Co prawda pod gołym niebem nie da się przerobić dnia na noc; można natomiast sprawić imitację dnia w nocy. W wielu przypadkach taki zabieg, który polega na wspomnianym wcześniej - montowania oświetlenia ulicznego gdzie się da, jest uciążliwy dla otoczenia. Blask z lamp wpada przez okna do mieszkań i niektórym ludziom utrudnia zasypianie. Drobne zwierzęta - jeże i ropuchy podążające za owadami przyciąganymi z kolei przez światło przydrożnych latarni, masowo giną pod kołami pojazdów. Niebo zanieczyszczone światłem utrudnia obserwacje astronomiczne, czy nawet zwykłe podziwianie rozgwieżdżonego nieba. Łuna świateł miejskich odbija się od chmur, co widać z oddali. Wreszcie pozostaje aspekt ekonomiczny, czyli bezproduktywne marnowanie energii elektrycznej na dokładne oświetlenie ulic i chodników, które tak naprawdę nie zwiększa bezpieczeństwa.
To, co obecnie dzieje się na świecie jest trudne do wytrzymania. Nawet noc nie wygląda już tak, jak powinna. Im bliżej osiedli, tym gorzej. Dlatego chcąc poczuć noc w jej prawdziwej odsłonie konieczne jest udanie się na odludzie. Czym dalej, tym wrażenia będą lepsze. Na szczęście dla mnie mieszkam w otoczeniu sporego i zróżnicowanego kompleksu leśnego. Kto ma wokół siebie same pola, ten jest w gorszym położeniu, bo musi planować wypad z wyprzedzeniem ze względu na dojazd. Ja mam parę minut jazdy rowerem i jestem daleko za miastem na skraju Puszczy. Zwykle wybieram się gdy zapada już zmrok. Na miejscu rower chowam w zaroślach - na wypadek, gdyby powrót wydłużył się do godzin porannych, gdy jest już widno. Potem ruszam w głąb Puszczy.
Trasę mam zwykle zaplanowaną na sposób pragmatyczny. Od mniej więcej godziny 18 kluczę w głębi Puszczy. Pokonuję wtedy około 10 kilometrów. Dystans wynosi tyle, aby przed północą wyjść na jedną z głównych szos dojazdowych do miasta - tam gdzie przebiegają przez las. To już jest droga powrotna. Idę sobie wzdłuż rowu przez kilkadziesiąt metrów i przechodzę na drugą stronę. Oglądam się za siebie, potem ruszam dalej i cykl się powtarza od nowa. W ten sposób poszukuję martwych zwierząt - ofiar kolizji. Jeśli sam jestem przebrany za zwierzę, to takie poszukiwania mogę zacząć raczej dopiero około północy, kiedy ruch samochodowy prawie nie istnieje. Wcześniejsze wyjście na ulicę nie jest dobrym pomysłem, ponieważ ruch i ciekawscy kierowcy przeszkadzają. Zmuszony wtedy jestem chować się do lasu, a potem znów wychodzić, co jest męczące. Dopiero od 24 jest spokój. Można wówczas spokojnie wyjść na jezdnię i iść tak przez kawał drogi. Łunę reflektorów i szum nadjeżdżającego pojazdu widać z daleka, więc jest czas aby zejść do lasu.
Od północy, do mniej więcej trzeciej nad ranem prawie nikt tędy nie przejeżdza, choć jest to droga wojewódzka. Mam wtedy wrażenie, że świat jest umarły.
Rytm nocy, to rytm mojego życia. Ale nie zawsze tak było.
Jako dziecko bałem się ciemności. Gdy wracaliśmy autem nocą od dziadków zawsze wyglądałem przez tylną szybę i obserwowałem tajemniczo świecące czerwone odblaski na słupkach przy jezdni. Wydawało mi się wtedy, że to są jakieś duchy. Ponieważ trasa na kilkukilometrowym odcinku biegła przez las, dlatego ten fakt potęgował wrażenie. Pytałem się wtedy rodziców, czy weszliby nocą do lasu. Sam zarzekałem się, że nigdy tego nie zrobię... To było na początku lat 90, a pamiętam wszystko jak dziś. Bałem się nocy i zarazem coś mnie do niej pociągało...
W pierwszych dniach grudnia 1994 r. zmarła babcia. Nagle poczuła się źle. Poprosiła dziadka, aby zaparzył herbaty. Gdy wrócił do pokoju, było już po wszystkim. Wylew. Trup na miejscu. Miała szczęście, bo ci, którzy to przeżyją, zwykle doznają jakichś mniejszych lub większych niedowładów.
Pogrzeb odbył się 3 dni później. W tamtych czasach zwłoki aż do dnia pogrzebu trzymano w domu. Takie były obyczaje na wsiach. Trumna z ciałem babci stała w nieogrzewanym pokoju. W dzień egzekwii zebrała się najbliższa rodzina i przyjaciele, by odmawiać różaniec za zmarłą. Pamiętam jak grabarze wynosząc trumnę z domu uderzyli nią trzy raz o próg... To wydarzenie było moim pierwszym zetknięciem ze śmiercią człowieka. Wspominam o nim w tym tekście, ponieważ na mnie, jako kilkunastoletniemu dziecku wywarło ono duże wrażenie i w pewnym stopniu miało wpływ na moje późniejsze życie.
Po pół roku wprowadziliśmy się do tego domu. Był on duży i mimo że niemal stuletni, to w świetnym stanie. Wybudowano go na przełomie XIX i XX wieku. Dziadek, a ojciec mojego ojca odziedziczył go po swojej rodzinie już po wojnie. Nic nie wiem na temat tamtych ludzi... W każdym bądź razie rzeczony dom był dziwny. Nie ze względu na architekturę, tylko z powodu jego atmosfery. Za dnia może się na to nie zwracało uwagi, ale wieczorami i nocą zawsze czułem w nim czyjąś obecność. Nie mówię o domownikach, tylko o kimś niewidzialnym. W pierwszych miesiącach po przeprowadzce spanie, a w zasadzie zasypianie tam było ciężkie. Po zgaszeniu światła przekręcałem się w łóżku tak, aby patrzeć w ścianę. Trwałem w takiej pozycji aż do zaśnięcia. Bałem się odwrócić głowę w drugą stronę gdzie jest normalne dojście do łóżka, bo tam... stała jakaś postać, albo tylko tak mi się wydawało. Raz była, a raz nie. Jeszcze w grudniu tamtego roku, w którym zmarła babcia, podczas odwiedzin u dziadka miało miejsce osobliwe dla mnie doświadczenie. Otóż wieczorem w pewnym momencie usłyszałem stłumiony, lecz wyraźny dźwięk jakby małego dzwoneczka, który rozbrzmiewał co kilkanaście sekund - dzyń...dzyń... Z pewnością nie wydawał go telefon ani żadne urządzenie. Nie słyszałem go bezpośrednio przy sobie, tylko w rogu pomieszczenia. Kiedy szedłem w to miejsce, dźwięk przenosił się w drugi kąt. Idąc do kuchni, ów dźwięk też dało się tam słyszeć. Ustawał dopiero gdy wyszedłem na dwór. Pytałem innych domowników, czy także słyszą to samo, co ja, ale wszyscy zaprzeczali. Doświadczenie z tamtego wieczoru już nigdy więcej się nie powtórzyło. Byłem dzieckiem, ale domyślałem się, że działa się rzecz nadprzyrodzona. Dopiero po latach dotarło do mnie, że babcia po śmierci nie trafiła od razu do nieba, ale do czyśćca. Ponieważ za życia była religijna, mogła uzyskać pozwolenie od Boga, aby w ten sposób dać sygnał żyjącym krewnym, iż potrzebuje modlitwy koniecznej do uwolnienia z kary doczesnej.
Teraz wiem, po co to było, ale wtedy bałem się. Nikt wówczas nie dałby rady namówić mnie, aby spać w pokoju, gdzie niegdyś stała trumna z ciałem babci. Chodzić w nocy samemu po domu bez zapalonego światła, zejść do piwnicy albo na strych - to było wyzwanie! Upłynęło trochę czasu zanim oswoiłem się z "duchem", który razem z nami pomieszkiwał. Potem dawał o sobie znać tylko w Wigilię, gdy siedzieliśmy przy wieczerzy. Nagła fala chłodu, albo poruszenie się jakiegoś przedmiotu - tak to wyglądało. W Wigilię Bożego Narodzenia najwięcej pokutników opuszcza czyściec by wejść do nieba. Niektórzy mogą też przyjść i pobyć przy kolacji z żyjącymi członkami rodziny; przy okazji dają jakiś subtelny znak swojej obecności.
W latach 1995-1999, czyli wtedy, gdy mieszkaliśmy w starym domu po dziadkach od strony ojca, zacząłem ni stąd ni z owąd interesować się "grobowymi sprawami" bardziej, niż moi rówieśnicy - bo oni w ogóle o tym nie myśleli. Jesienią 1997 wpadłem na pomysł, aby nocą pójść na cmentarz. Namówiłem do tego szkolnego kolegę i wieczorem ruszyliśmy w drogę. Musieliśmy przejść z 2 kilometry, by dotrzeć na miejsce. Doszliśmy, gdy było już ciemno. Zabrakło jednak odwagi i nie przekroczyliśmy bramy cmentarza. Mimo to tematyka śmierci i ciemności nadal pozostawała w kręgu moich zainteresowań. W tym czasie zacząłem praktykować pierwsze pogrzeby zwierząt. Zbierałem martwe ptaszki, ropuchy i szczury. Sporządzałem im małe trumienki z deseczek i zakopywałem. Wtedy nie rozumiałem, po co to robię. Myślę, że to był czas kiedy kształtowała się we mnie postawa troski o życie pozagrobowe. Poprzez szacunek do zwłok udowadniałem, że ta niegdyś żyjąca istota - człowiek lub zwierzę, tzn. ich duch żyje dalej w innym świecie. Jestem czuły na te sprawy. Już jako dziecku nie podobało mi się wyrzucanie martwych zwierząt do śmieci. Nie podobał mi się również widok starych, zapadniętych grobów pełnych wypalonych zniczy i innych cmentarnych odpadów.
Mijały lata, w przeciągu których próbowałem różnych dróg. Ostateczny kierunek, jaki obrałem ukształtował się dopiero w okresie dorastania. Po roku 2000 strach przed ciemnością zaczął ustępować, a w trzy lata później zauważyłem u siebie praktykowanie coraz więcej zewnętrznych przejawów bycia teriantropem - lisołakiem. O ile wcześniej zwierzołactwo pozostawało w sferze marzeń, o tyle później teoria przestała mi już wystarczać. Często szukałem kontaktu z przyrodą. Włóczyłem się po lasach i polach. Moją uwagę przyciągały wizerunki antropomorficznych zwierząt. - One w zasadzie interesowały mnie od zawsze. Gdziekolwiek je zobaczyłem: w filmach, internecie czy książkach, wiedziałem że to jest to, czym chcę być. I ciemność. Już nie odbierałem jej na sposób ambiwalentny. Teraz sprawiała mi tylko przyjemność.
Zalegająca pokrywa śnieżna znakomicie kontrastuje cień obiektów, które przysłaniają światło księżyca.
Wśród ludzi pokutuje przekonanie, to co dobre może istnieć tylko w świetle. Natomiast zło ukrywa się w ciemności. Taki podział co prawda często ma swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości, ale nie jest regułą. Wszystko bowiem zależy od kontekstu zjawiska. Duży wpływ na postrzeganie nocy przez ludzi miały i nadal mają uwarunkowania kulturowe. Począwszy od starożytnych wierzeń, a kończąc na współczesnych przejawach sztuki - w filmie, literaturze i muzyce - to, co negatywne, złe i demoniczne otoczone jest mrokiem - bo tak po prostu pasuje. Dlaczego? - Ponieważ w nocy formy są zniekształcone. Normalne rzeczy przybierają upiorny wygląd, a ludzie się tego boją. Przez tysiąclecia takie powiązanie zła z ciemnością uległo zakodowaniu w ludzkich umysłach i nie mam zamiaru z tym walczyć. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na to, że nie zawsze tak musi być. Ciemność bowiem może służyć jako zasłona - kiedy zło chowa się przed dobrem. Na ten przykład przestępcy często działają pod osłoną nocy by uniknąć ujęcia przez stróżów prawa. Ale może być i odwrotnie. W czasie II wojny patrioci w okupowanych przez hitlerowców krajach rozwijali się właśnie nocą, bo tak było dla nich bezpieczniej. Także negatywny lub pozytywny wydźwięk nocy zależy od kontekstu, czy też wartości, jakim ma służyć.
W moim przypadku noc i co za tym idzie ciemność także ma wymiar użytkowy, choć nie jest on powodem dominującym. Ja też wykorzystuję noc by się ukryć. Po prostu. Gdy nie chcę, aby mnie ktoś gdzieś zobaczył, to idę tam o takiej porze, kiedy większość ludzi śpi, lub z przyczyn oczywistych ich nie ma. Nawet do sklepów chadzam po zmroku - o ile jeszcze są otwarte. Tak więc jeśli jest możliwość załatwić zwykłe sprawy wieczorem lub nocą, to preferuję taką porę. Nie lubię czuć na sobie ludzkich spojrzeń. Od razu wyczuwam kiedy na ulicy ktoś dłużej na mnie patrzy, co nie jest fajnym uczuciem... Dlatego wolę kryć się w mroku.
Ważnym powodem dla którego preferuję ciemność jest wysoka czułość wzroku. To mój najważniejszy zmysł. Jego ostrość pozwala mi swobodnie poruszać się w ciemnościach, co jest kluczowe dla mojego życia. Od długotrwałego przebywanie na pełnym słońcu lub jasno oświetlonym pomieszczeniu bolą mnie oczy i głowa. Toleruję światło w dzień. Ale od mocnego światła wieczorem i w nocy można szału dostać. Nie mógłbym żyć z ludźmi, którzy w nocy świecą światło w całym pokoju i siedzą tak godzinami. Lampka na stole wystarczy, a nie 100 watowa żarówa na suficie.
Rzecz jasna byłoby naiwnym pisać, iż przebywanie w ciemności jest mi potrzebne tylko do ukrywania się przed ludzkim wzrokiem. Mistyczna, transcendentna aura nocy odznacza się takim magnetyzmem, że nie mogę się jej oprzeć. W dzieciństwie czułem przed nią obawę, i zarazem coś mnie do niej przyciągało. A gdy na początku czasów licealnych zacząłem myszkować nocami po bagnach i lasach coraz dalej i dłużej, wtedy odkryłem noc na nowo.
Tamtej nocy wypadała Pełnia z dość dobrze widocznym księżycem. Było mroźno, a warstwa śniegu na ziemi odbijała światło dobiegające z kosmosu. To były warunki, na które od dawna czekałem. Dzięki nim mogłem wykonać zdjęcia bez użycia lampy błyskowej. W lesie o północy wrażenia optyczne były dokładnie takie, jak widzicie na zdjęciach.
Na zewnątrz każda noc jest inna - zwłaszcza w lesie. Inaczej odbiera się otoczenie w czasie nocy bezksiężycowej, a inaczej wszystko widać podczas Pełni. Na dodatek Pełnia i Nów w zimie daje inne wrażenie od tych w letnich miesiącach. Jeśli uwzględnimy aktualne warunki pogodowe: chmury, wiatr, deszcz, burza, mgła, śnieg i mróz - to za każdym razem otrzymamy nowe doświadczenia. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że nie ma takiej nocy i takich warunków pogodowych, które byłyby złe. Nawet deszczowa noc w listopadzie ma swój niepowtarzalny urok. To, co zaś jest złe polega na niewłaściwym przygotowaniu się.
Jeśli idę nocą do lasu by się odstresować i nabrać sił, to wybieram Pełnię. Wtedy jest idealny czas na przeistoczenie się w zwierzę. Zatem biorę z sobą futra i ampułkę z krwią lisa. Zakładam to wszystko na siebie, a krew wypijam o wschodzie księżyca. Spotkanie we dwoje byłoby idealnym ukoronowaniem takiej nocy... Do lisicy najbardziej pasuje wilkołak, ale jak na razie jeszcze się taki nie trafił... Łóżko daje wygodę i pełen romantyzm, jednak to w lesie jest drapieżnie. Raz w miesiącu trzeba zrobić coś dla odmiany.
Noce bezksiężycowe i pochmurne, zwłaszcza zimą, są najciemniejsze. Kto lubi konkretny mrok, temu polecam wybrać się do lasu właśnie wtedy. Ale odradzam tym, którzy dopiero zaczynają nocne eskapady. Początkujący powinni wdrażać się stopniowo. Najpierw chodzić przy księżycu, a dopiero po nabraniu obycia można rzucić się w głęboką ciemność.
Wyjątkowy urok mają noce podczas burzy z piorunami. Idealnie jeśli są to tzw. suche burze, czyli bez deszczu. Najlepiej spędzać je na skraju śródleśnych polan, aby mieć dobry widok na niebo. To jest ekstra widowisko, na które czeka się cały rok - z racji tego, że burze występują w letnich miesiącach.
Wichura i śnieżyca nocną porą w lesie, to moim zdaniem jeden z najbardziej posępnych klimatów, które można doświadczyć. Nieczęsto trafiają się takie warunki i mało kto wie, co one oznaczają. To trzeba samemu przeżyć. Pójść gdzieś daleko na odludzie. Pobyć z sobą samym tak naprawdę. Wsłuchiwać się w wycie wiatru i klekotanie konarów drzew. Wtedy widać i słychać rzeczy, o których normalnie się nawet nie myśli.
W lesie podczas mroźnych, bezwietrznych nocy panuje taka cisza, że aż dzwoni w uszach. Co jakiś czas robię dłuższe postoje i nasłuchuję otoczenia.
Aby czerpać przyjemność z nocy trzeba lubić ciemność. Jeśli ktoś czuje tylko lęk w jej otoczeniu, to nie pojmie, co pociągającego widzą w niej ludzie tacy, jak ja.
Czy zwierzołak może nie lubić lub bać się ciemności? Moim zdaniem jeśli jest na takim etapie, że dopiero odkrywa siebie, to różne lęki są normalne. Sam je miałem. Ale w wieku dorosłym, gdy już wszystko jest jasne i nadal ma jakieś obawy co do ciemności, no to nie wiem. Bo jak wilkołak może bać się mroku? Dla mnie tego typu układ jest niedorzeczny. Może ktoś taki nie jest wilkołakiem, a tylko wydaje mu się, że nim jest?
Beria, 09-02-2023
Pełnia wilkołaków przypada na styczeń, ale w tym roku deszczowa pogoda uniemożliwiła mi wypad do lasu. W lutym aura bardziej dopisała. Co prawda niebo przysłaniały chmury, lecz nie dały rady całkowicie zakryć księżyca.