Znaleźć poroże w moim miejscu, to nie jest wielki problem. Średnio 5 do 10 km marszu wystarczy i już coś wpada. W tym sezonie na siedem dni podjąłem 6 sztuk i ani jednego kompletu. Co prawda jest jeszcze wieniec czternastaka, który możecie zobaczyć w poprzednim wpisie, ale on się nie liczy w tym zestawieniu.
Jestem królem jednej tyki od sześciu różnych byków. Reszta została gdzieś w lesie - zakładając, że jelenie nie wychodziły wtenczas gdzieś na pola. Inaczej, w przypadku gdyby zostawiły je gdzieś poza obrębem lasu, to przepadły. Na razie ten czarny scenariusz nie jest pewny. Tym bardziej, że wiele rejonów łęgu nadal czeka na sprawdzenie.
Chodzę według sektorów, także ryzyko pominięcia czegoś bez wypatrzenia jest niewielkie. Mimo tego zakładam taką możliwość. Istnieje również prawdopodobieństwo, iż byk nadal chodził z tyką na głowie i zwalił ją potem na uprzednio przeszukanym miejscu. - Ona wyjdzie na drugi rok, jeśli ktoś mnie nie uprzedzi.
Teoretycznie tyki o wadze ponad 2kg-sztuka powinny leżeć blisko siebie. Jeśli byk zgubi jedną, wtedy druga przekręca mu łeb, dlatego od razu stara się utrącić i tą. Niestety nie zawsze tak jest. Potem byk idzie dalej. Trudno przewidzieć w którym kierunku. To zaś stanowi przyczynę dużego rozrzutu zalegania poroża.
Leżały w odległości 170 metrów od siebie. Gdyby oba miały jednakową barwę, to można by uwierzyć, że pochodzą od jednego byka.
Gęste zakrzaczenia z błotem pod nogami, to jedne z najtrudniejszych miejsc do sprawdzania.
Labirynty w trzcinowiskach - tu też nie ma lekko. Ale są jeszcze gorsze rejony.
Jeszcze ze dwa wypady na dotychczasowy rewir i przenoszę się w inny, kondycyjnie bardziej wymagający. Wiążę z nim wielkie nadzieje, ale na wyniki przyjdzie trochę poczekać.
Zrzucone na ten rok są 12-stak, trzeci od lewej i 10-tak u góry. Reszta zalegała od poprzedniego sezonu. To tłumaczy ich odbarwienie.