ZIMA BORU
czyli
Gdzie się podziały niegdysiejsze śniegi? To pytanie zadawałem sobie od dobrych kilku lat kiedy kalendarz wskazywał zimowe miesiące. Naprawdę ostatnimi czasy z klimatem Ziemi dzieje się coś niepokojącego. Dodatnie temperatury od grudnia do marca, nawet nocą, to w naszych szerokościach geograficznych przedziwna anomalia. Pamiętam, że jeszcze podczas zim 2012 i 2013/14 mrozy dawały ostro w kość, a śniegi były po kolana. W następnych latach praktycznie nie dało się obserwować podobnych warunków pogodowych, które trwałyby dłużej niż co najmniej dwa tygodnie.
Dość mroźny i umiarkowanie śnieżny epizod zimy nastąpił w połowie stycznia tego roku. Co prawda trwał on zaledwie kilka dni, ale to wystarczyło aby poczuć "ten" klimat. Zebrałem się wtedy na całonocną wyprawę po lesie z zamiarem robienia zdjęć - również samemu sobie przy wspomaganiu lampy błyskowej. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Naszykowałem potrzebny sprzęt, oprócz jednego - statywu. I był to błąd. Ponieważ jest on dość ciężki i noszenie go na ramieniu przez 20 km marszu nie jest zbyt przyjemne, dlatego darowałem go sobie. Byłem wtedy przekonany, że w momencie kiedy zechcę zrobić sobie zdjęcie, to po prostu postawię aparat na pieńku albo przywiążę go wprost do drzewa jak nieraz robiłem. Jednak nie przewidziałem istotnego problemu - tamtej nocy temperatura spadła do -15*C, a na takim mrozie nie da rady manipulować gołą dłonią przy sprzęcie, ustawiać go itp., dłużej niż przez parę minut. Krótko mówiąc, bez statywu nie udało mi się tak ustawić aparatu, aby wykonać sobie estetyczne zdjęcia. W związku z tym nie opublikowałem też relacji z tamtego wypadu.
W dwa-trzy dni później nastąpiła odwilż i trwała ona ponad tydzień. W końcu stycznia znowu sypnęło śniegiem, ale wtedy byłem gdzie indziej, wskutek czego nie mogłem sobie pozwolić na rekreacyjne nocne spacery. Z początkiem lutego przyszła odwilż, a śnieg zginął... no cóż. Jednak przeszło tydzień temu na powrót powiało mrozem ze wschodu. Nocami temperatura oscylowała w granicach -8*C, a to już był fajny mróz, który pozwalał na wielokilometrowe marsze w futrzanym stroju. Dokładnie z 6 na 7 lutego, nocą pozwoliłem sobie na 12 godzin relaksu w Puszczy spowitej mrokiem - niestety bez śniegu. Zabrakło jednego z kluczowych elementów wyprawy, na temat której chciałem wówczas pisać.
Na szczęście w niespełna dwa dni potem zaczął padać śnieg, a temperatura jak dotąd niezmiennie utrzymywała się na minusie. W skutek takiego obrotu spraw decyzja mogła być tylko jedna - najbliższą dogodną noc znów spędzę w lesie. Idealna okazja trafiła się z 10 na 11 lutego, ponieważ następny dzień mogłem poświęcić na odespanie nocy.
Kolejna ofiara...
Tym razem do zadania podszedłem z głową. Poza standardowym wyposażeniem zabrałem również statyw. Krępował mi trochę ruchy, zaś pasek futerału obciążał ramię, ale to nic. Dodatkowy ciężar raz na jakiś czas nie odbije się negatywnie na moim zdrowiu. Niemniej trasa jaką zaplanowałem była znacznie krótsza od tych, w jakie zwykle chadzam. Wszystko ze względu na pokrywę śnieżną, miejscami sięgającą powyżej kostek. Nocny marsz na typowym dla mnie dystansie 20km w takich warunkach to wielki wysiłek. Na dodatek biorąc pod uwagę straty cennych minut podczas przystanków mających na celu wyszukanie ciekawszych scenerii do zdjęć, postanowiłem "nabić" mniej kilometrów. To ważna sprawa, gdyż za każdym razem powinienem się tak wyrobić czasowo, aby do domu wrócić jeszcze po ciemku. Powód jest jeden - uniknięcie ciekawskich spojrzeń ze strony przypadkowo napotkanych ludzi.
Ścieżka się kończy... dalej tylko mrok
Opuszczam dom kiedy tylko dzień zaczyna przechodzić w wieczór. Zazwyczaj robię inaczej, tj. wyruszam dopiero gdy jest już ciemno. Wtedy o wiele łatwiej niepostrzeżenie iść w futrzanym przebraniu przez uśpione miasteczko. Tym razem odstąpiłem od tej zasady. Ponieważ nie wiedziałem jak długo będę krążył po Puszczy w poszukiwaniu odpowiednich miejsc, dlatego wolałem być tam wcześniej niż zwykle. Minął dobry kwadrans, kiedy po obserwacji ulicy zdecydowałem się wyjść poza bramę posesji. Na szczęście do bezpiecznego punktu skąd dalej miałbym łatwiej, dzieliło mnie niespełna 200 metrów. Szybkim krokiem zdążałem w kierunku widocznej na końcu uliczki linii kolejowej. Oczywiście nie spieszyłem się na pociąg, ale po to, by dotrzeć do torów - jako że ich bezpośrednie sąsiedztwo porośnięte jest zaroślami. Wzdłuż nich mało kto chodzi, dlatego już zawczasu zaplanowałem sobie, aby właśnie tamtędy opuścić tereny zamieszkałe. Owego dnia temperatura wynosiła -8 stopni, a uliczki zasypane były miałkim śniegiem. W taką pogodę z domu wychodzi tylko ten, kto naprawdę musi. Dzięki temu w czasie pokonywania odcinka z mojego domu ku linii kolejowej nie spotkałem nikogo. Jaka była moja radość kiedy w końcu zeskoczyłem z rampy towarowej i znalazłem się w zaroślach po drugiej stronie torów. Stamtąd powoli szedłem wzdłuż linii, która prowadziła w stronę lasu. Po 0,5 km drogi miałem jeszcze stresujący moment przy przekraczaniu jedynego przejazdu, ale i tam szczęśliwie nie spotkałem nikogo. Dalsze 700 metrów nadal musiałem iść torami jednak już na spokojnie.
Spoglądam przed siebie na tyle, ile pozwala mi wzrok. W oddali majaczą czerwone światła kolejowe i zaczął padać subtelny śnieżek... Torowisko zawiane śniegiem, także nogi trzeba podnosić wyżej niż zwykle. Futrzane pończochy, choć ekstra ciepłe, to trochę krępują ruchy. Zdecydowanie bardziej wolę mieć je na sobie w sypialni... Jeszcze tylko 100 metrów - myślałem sobie - minę ostatni dom, potem zaczyna się Puszcza.
Nocą w zaśnieżonym lesie jest znacznie widniej niż wtedy, gdy śniegu brak
Nareszcie dotarłem do lasu. Zbaczam z torów na lewo i kieruję się w stronę sosnowego zagajnika, który stanowi coś jakby bufor między linią kolejową a Puszczą. Ponieważ jest on dość gęsty, dlatego nie wchodzę do jego wnętrza tylko idę wzdłuż, aż znajdę dogodne przejście na drugą stronę. Jak przewidywałem po kilkudziesięciu metrach dostrzegłem w nim szeroki przesmyk. Wchodzę tam i po chwili jestem na skraju wysokopiennego lasu. Teraz jeszcze muszę iść kawałek przy zagajniku, aby ominąć głębokie okopy z czasów walk o Twierdzę Dęblin (Iwangorod) w 1914-15r. W pewnej chwili natrafiłem na miejsce z wygniecionym i zakrwawionym śniegiem. Oglądając je dokładniej dostrzegam dwie ścieżki śladów ludzkich stóp. Ponieważ śnieg jest sypki, dlatego trudno stwierdzić, czy ów osobnik był sam, czy też nie. Poszedłem za nimi i z godnie z przewidywaniami skończyły się na leśnym dukcie co do którego wiedziałem, że tam jest. Na dodatek świeże koleiny oznaczały, że tamtędy musiało niedawno przejechać auto osobowe.
Nie pierwszy raz znajduję coś takiego. Bardziej zaciekawiła mnie ta sprawa, niż zdziwiła. Mimo wszystko trzeba zachować powagę, bo za każdym razem rozlana krew musi oznaczać jakąś tragedię, w tym przypadku, zwierzęcia.
Czy kuna wlazła na drzewo?
Świat zachodził szarówką coraz bardziej... Leśną drogą ruszam dalej, teraz już w głąb Puszczy. Idę powoli, świadom, że pod śniegiem jest warstwa lodu - poruszając się w takich warunkach łatwo o wywrotkę. Co prawda mógłbym całkowicie zejść z utartej trasy i maszerować wśród drzew, ale nie chciałem robić tego zbyt wcześnie. Nie ukrywam, że naszła mnie ochota przekonania się na własne oczy o skali wycinek w tamtym, bądź co bądź, rzadko przeze mnie odwiedzanych stronach. Po obu brzegach drogi widniały puste pola zrębów całkowitych, takich po 1,5 ha każdy. Ponieważ miały nieregularny kształt, trudno było dokładnie określić ich powierzchnię. Znając życie, pewnie obsadzą je na powrót sosną i tak na kolejne 100 lat będziemy mieć powtórkę z rozrywki, czyli monokulturę prostych jak słup iglaków... szkoda gadać.
Tak sobie rozmyślając nad smutnym losem polskich lasów, nie zwróciłem uwagi że w międzyczasie nastała ciemność. Ale mimo pochmurnego nieba, ta noc nie była czarna niczym smoła. Zalegający śnieg odbijał szczątkowe światło dobiegające z kosmosu, dzięki czemu nawet odległy zakątek Puszczy, gdzie stałem, wydawał się zaskakująco widny. "Nadmierna" jasność w lesie ma swoje dobre i złe strony. Wtedy np. o wiele łatwiej poruszać się w gęstwinach mając na sobie futrzane przebranie oraz czapę z sarnimi parostkami. Bo wiecie, poroże wystające wysoko ponad głowę zawadza o gałęzie, nieraz do tego stopnia, iż potrafi ściągnać czapkę z głowy. To jest niesamowicie irytujące. W rozświetlonym lesie bez trudu daje się wypatrzeć i ominąć nawet drobne przeszkody w postaci cienkich gałązek. Natomiast w ciemnościach jakie panują w bezśnieżnym borze ta sztuka jest o wiele trudniejsza. Potrzebna jest intuicja i "ten" wzrok, o którym już kiedyś pisałem.
Wydaje mi się, że do największych wad w nadzwyczaj jasnym lesie jest większe niż zwykle prawdopodobieństwo spotkania polujących w nim myśliwych. Co prawda wtedy oni (raczej) siedzą na ambonach. Jak dotąd nie spotkałem ich, by z karabinem po nocy wchodzili w gęstwinę, ale jeszcze nic straconego. Mimo to koniecznie trzeba omijać miejsca gdzie stoją jakiekolwiek zwyżki.
Rezultat marszu na azymut - trafiłem na mokradła skute cienkim lodem. A to dopiero początek. Pokonanie 100 m ich odcinka zajęło mi ponad godzinę. Idąc normalną drogą zaoszczędziłbym 40 minut.
Jeszcze kilkadziesiąt metrów i dotrę do rozwidlenia 5 dróg. Tam będę musiał skręcić w jedną, biegnącą na północny zachód. Ciekawe, czy ten szlak będzie nosił znamiona uczęszczania przez ludzi? Wolałbym tym razem nie zastać odciśniętych na nim świeżych śladów. W przeciwnym razie koleiny samochodu niechybne wskazywałyby na poważne ryzyko, iż na ambonie znajdującej się na końcu drogi mógłby przebywać uzbrojony myśliwy. Na szczęście będąc już na miejscu nic takiego nie stwierdziłem. Wkraczam zatem na drogę pokrytą niezmąconym śniegiem. Odtąd marsz zmusza mnie do większego wysiłku. Po kilkuset metrach w bruzdach szlaku zaczynają się trawy przykryte warstwą sypkiego śniegu. Teraz nogi muszę podnosić wysoko niczym bocian. Jest to męczące. Na dodatek rozbolało mnie prawe ramię od wrzynającego się weń paska od statywu. Za sobą mam dopiero 5 kilometrów. Przede mną zaś drugie tyle.
Uciążliwe błota mam już za sobą
Trawy, które wymieniłem w poprzednim akapicie oznaczają, że znalazłem się na umiarkowanie podmokłym terenie. Z kilku powodów jest on znacznie ciekawszym miejscem, niż suche lasy. Rośnie tutaj o wiele więcej świerków w różnym wieku, które tworzą bardzo malownicze widoki i pełnią rolę względnej osłony. Innym ulubionym przeze mnie elementem lasów są liczne w tym rejonie wykroty oraz połamane i powykrzywiane drzewa. To wszystko sprawia, że można poczuć w nim przynajmniej namiastkę pierwotnej puszczy. Nawet zwierzęta lubią tu przebywać. Rozliczne ich tropy zmierzające we wszystkich możliwych kierunkach przecinają się wzajemnie. Część z nich jest świeża, inne już częściowo zasypał śnieg. Po ciemku nie sposób ustalić kierunku skąd dokąd zwierzę podążało.
Już dawno opuściłem coraz bardziej zarośniętą drogę. Teraz idąc na przełaj mam mniej wysokiej trawy pod nogami, ale za to co chwila muszę schylać się przed gałęziami, które zaczepiają mi o parostki. Oczywiście mógłbym zminimalizować te utrudnienia gdybym zaczął kluczyć i omijał nisko zawieszone gałązki... wtedy jednak istnieje ryzyko, że stracę wyczucie kierunku i zboczę tam, gdzie nie powinienem. Muszę bardzo uważać, bo zbliżam się do intensywnie zabagnionego terenu. Wiem gdzie jestem, ale chcąc szybko przeprawić się na drugą stronę koniecznie trzeba precyzyjnie zlokalizować dogodne przejście. Zalegający śnieg nie ułatwia sprawy. Ostrożnie zbliżam się do gładkiej jak deska powierzchni - to tafla lodu na bagnisku. Jest ona poprzecinana wysepkami miękkiego gruntu, na którym rosną pojedyncze drzewa i krzewy. Pierwsze kroki wypadły zaskakująco dobrze, pewnie dlatego, że za każdym razem stopą sięgam kępek na których coś rośnie. Jednak im dalej wkraczam w ten świat, tym coraz trudniej uniknąć stąpania po lodzie. Trzeszczy pod moim ciężarem, ale nie łamie się - jeszcze znajduje oparcie na gruncie pod nim. W pewnym momencie zatrzymuję się na większej kępie. Jest już po północy. Wokół mnie panuje cisza, niezmącona żadnymi dźwiękami pochodzenia antropogenicznego. Nasłuchuję tak dobrych kilknaście minut i wyławiam delikatny szum wody przepływającej pod lodem. To oznacza, że lód jest bardzo cienki i nie ma możliwości, aby przeprawić się po nim na drugi brzeg. To nie jest strumyk, ale szeroki na kilkadziesiąt metrów ciek wodny... nieźle się władowałem. Jestem już zbyt daleko, aby zawrócić na suchy szlak.
Chwila odpoczynku i zaraz dalej w drogę
Postanawiam wycofać się na kilkanaście metrów i iść wzdłuż brzegów bagna. Prędzej czy później znajdę jakieś przewrócone, dość długie drzewko i na tyle grube, aby utrzymało mój ciężar. Po wielu minutach wreszcie wypatrzyłem leżącą młodą olchę, długą na 6 metrów. Odłamuję 2 metry cienkiego wierzchołka i mam 4 metrową kładkę. Biorę ją dziarsko pod pachę i z powrotem na bagno. Docieram do miejsca gdzie poprzednio było już za szeroko aby je przeskoczyć. Teraz po pniu drzewka bez trudu pokonuję takie odcinki. Ważne jest, by w trakcie nie stracić równowagi i nie stanąć całym ciężarem na lodzie. Inaczej noga wpadnie po kolana w muł.
Długo kluczyłem po zaledwie 100 metrowym odcinku bagien. Najwięcej czasu zajęło mi wyszukiwanie dogodnych (wąskich) przesmyków wodnych, na których można było położyć kładkę i bezpiecznie je przekroczyć. Co parę minut robiłem odpoczynek. Jaką ulgę odczułem kiedy w końcu stanąłem na wyżej położonym suchym podłożu. Mokradła się skończyły i nie było już potrzeby dalej nieść ciężkiej kładki. Uwolniony z balastu stanąłem pod jedną z sosen w celu dłuższego odpoczynku. Kilkanaście łyków lodowatego soku niweluje suchość w ustach. Teraz sprawdzam jeszcze, czy po drodze nie zgubiłem jakichś elementów futrzanego ubioru.
Po wielu trudach wyszedłem w końcu na leśny szlak. Teraz tylko kilka kilometrów i jestem w domu. Mimo wszystko powinienem się spieszyć, aby zdążyć przed świtem.
Przyjemnie jest tak stać bez ruchu i wsłuchiwać się w osobliwą ciszę zimowego lasu. W mroźną i śnieżną noc, gdy najmniejszy powiew wiatru nie zakłóca spokoju, trzeba naprawdę dobrego skupienia, aby coś usłyszeć. Delikatne trzaski czy szmery to już jest coś.
Ruszam dalej. Wiem, że gdzieś tam przede mną jest dukt, który bardzo ułatwi marsz. Zanim dojdę do torowiska prowadzącego do miasteczka muszę pokonać przeszło 4 kilometry lasu. Buty w środku mam suche więc nie martwię się niczym, no prawie niczym. Trasa powrotu różni się od tej, którą zacząłem tę wyprawę. Nie chcę więc, by świt zastał mnie w terenie i tym samym naraził na spotkanie z innymi ludźmi. Od początku do końca wolę pozostać w cieniu...
Beria, 15 lutego 2021r.
Aby za dnia wyrwać się z miasteczka niezauważonym, musiałem przemykać wśród krzewów rosnących wzdłuż linii kolejowej