Kłusownictwo po myśliwsku

Gdyby zapytać przeciętnego Kowalskiego, jak zdefiniowałby kłusownictwo, wówczas usłyszelibyśmy odpowiedź, że jest to nielegalne polowanie, a parają się nim ubodzy mieszkańcy prowincji; w podeszłym wieku, nierzadko alkoholicy w kufajce, czapce uszance i gumowcach, którzy zastawiają w lasach sidła na zwierzęta... Ten stereotypowy obraz "leśnego złodzieja" jest tylko częścią prawdy. Jakkolwiek osoby spoza środowiska legalnych myśliwych stanowią najbardziej jaskrawy przejaw kłusownictwa, to niestety - nie jedyny. Wiadomo bowiem, że ludzie którzy z litery prawa prowadzą gospodarkę na dziko żyjącej zwierzynie też mają za uszami sporo brudu tej materii.

Sami myśliwi, oraz osoby im przychylne zgodnie twierdzą, że jeśli kłusownictwo istnieje w ich środowisku, to jest to zjawisko marginalne, a dopuszczający się go członkowie są ustawicznie wykluczani ze związku... Nigdy nie dawałem wiary w tego typu zapewnienia. Już samo umniejszanie problemu albo gorączkowe wybielanie się jest sygnałem, aby im nie ufać. Oczywiście ta jedna przesłanka nie przekona nikogo, dlatego przedstawię problem wielowymiarowo - w odniesieniu do krajowych uwarunkowań.

Generalnie istnieją dwa rodzaje powodów, dla których myśliwi dopuszczają się kłusownictwa. W niektórych punktach zazębiają się one ze sobą, czyli pewne przejawy tego procederu kwalifikują zarówno do jednej jak i drugiej grupy.

Kłusownictwo z chciwości

Nietrudno domyślić się, że chodzi tu o nielegalne pozyskanie zwierzyny i części ich ciał w celu uzyskania osobistych korzyści. Zazwyczaj tak skradzione dobra są spieniężone "na lewo". Rzadziej myśliwy-kłusownik zostawia je dla siebie - aby w razie kontroli co najmniej uniknąć kłopotliwych tłumaczeń i koleżeńskiego ostracyzmu. Myśliwi, którzy chcą polować za darmo handlują pokątnie mięsem i trofeami. W ten sposób nie muszą dokładać z domowego budżetu na paliwo, amunicję, składki członkowskie i inny ekwipunek - a to nie są tanie rzeczy. Oni rozumują w ten sposób, że sprzedadzą pewną ilość mięsa spod lady, a pieniądze zamiast na konto koła łowieckiego trafiają do ich kieszeni. Dzięki temu uskładają sobie na nowa lunetę od Zeissa, albo po prostu będą mieć darmową amunicję do sztucera.

Flagowym przejawem tego rodzaju kłusownictwa jest zdobycie cennego mięsa, które odznacza się wyjątkowymi walorami smakowymi. Kto próbował, ten wie, że mięso ze zwierząt hodowlanych nie umywa się pod tym względem do dziczyzny. Dzika kaczka, kuropatwa, zając, bażant czy sarna mają rewelacyjny smak, dlatego chętnych na nie nie brakuje.

"Drobnica"

Dawniej, czyli wtedy, gdy zwierzyna drobna była liczna, to właśnie ona stanowiła główny przedmiot pożądania kłusowników "chłopskich" jak i myśliwskich. Obecnie ich populacje pozostają w regresie; trudno je spotkać. Aby strzelić kuropatwę albo bażanta trzeba się za nimi nachodzić - w dzień, a to zwraca uwagę potencjalnych obserwatorów. Niemniej w okresie PRL, ze względu na specyfikę tamtych czasów otwarte praktyki kłusownicze były popularne.

Nocne kłusowanie z bronią na kuraki polne, to rzecz prawie niewykonalna. Nie da się ich namierzyć po głosie tak jak głuszca. W ich siedliskach rozkład światła szczątkowego uniemożliwia wzrokowe wyszukiwanie i celowanie do tak małych obiektów. W praktyce zaniepokojony ruchem człowieka ptak zrywa się i znika w ciemnościach. Strzał śrutem w takich warunkach to abstrakcja. Sztucerów (z termo i noktowizją), jakie są na wyposażeniu polskich myśliwych nie używa się do odstrzału (nieruchomego) ptactwa ze względu na zbyt dużą energię ich pocisków, które zniszczyłyby tuszę. Ponadto celowniki optoelektroniczne nie są skuteczne w detekcji małych zwierząt ukrytych w gęstwinie.

Nocą wykonalne jest strzelanie śrutem ptactwa wodno-błotnego. Ich habitaty to zbiorniki wodne, czyli otwarte przestrzenie (stawy i jeziora) z niskim horyzontem, na tle którego możliwe jest dostrzeżenie sylwetki lecących ptaków. Obecnie jednak myśliwi raczej nie kłusują na kaczki, a to z tego powodu, że po prostu są nieliczne. Co nie zmienia faktu, że niegdyś na polowaniach indywidualnych myśliwi mieli okazję do umniejszenia rzeczywistej liczby strzelonych ptaków i niezapłacenia ekwiwalentu za nie.

Osobną kwestię stanowią pomyłki w trakcie legalnych polowań na kaczki, w których to dochodzi do odstrzałów (zamierzonych lub nie) kaczek objętych całoroczną ochroną. Przepisy nakazują strzelanie kaczek tylko w locie, a wtedy praktycznie niemożliwe jest odróżnienie gatunku. Na przykład jeśli zostanie strzelona cyranka zamiast łownej cyraneczki, no to trudno udowodnić komuś umyślny tego zamiar.

Zające można kłusować w nocy. Taki myśliwy-kłusownik wpisuje do książki odstrzał lisa, a w łowisku wyciąga "szperacz" (reflektor albo mocną latarkę), mocuje go na dubeltówce i przemiata nim pole... Używanie szperaczy jest w ogóle zabronione, ale w kołach przymyka się na to oko jeśli chodzi o odstrzał drapieżników. Także pod pozorem strzelania lisów przy okazji można odwalić zająca. Myśliwy, który tak kłusuje na zające jest w praktyce nie do złapania - o ile nikt go nie przypilnuje na gorącym uczynku.

Zwierzyna gruba

W dzisiejszych czasach na popularności zyskuje myśliwskie kłusownictwo na zwierzynę grubą. Zwłaszcza sarny znajdują się pod presją kłusowników z papierami jak i bez. Są one liczne, oraz mają smaczne mięso. Sarna, a szczególnie rogacze są cenne dla myśliwych nie tylko z powodu mięsa, ale też trofeum w postaci parostków. O ile w niektórych kołach istnieje niepisane przyzwolenie na kłusownictwo drapieżników, to nie wierzę, aby coś takiego istniało wobec sarny, a zwłaszcza byków jeleni z kapitalnym porożem.

Sarny można kłusować w dzień jak i w nocy. Za dnia myśliwi kłusują na nie zwykle w takich rejonach obwodu, co do których istnieje znikome prawdopodobieństwo, że ktoś ich na tym podpatrzy. W prawie każdym obwodzie łowieckich występują nietypowe miejsca, w których zwierzyna przebywa/migruje, a w których legalnych odstrzałów się nie prowadzi. To są enklawy o specyficznych uwarunkowaniach przestrzennych: tereny oddzielone drogami, zabudową osiedli, infrastrukturą kolejową albo przemysłową, ciekami wodnymi i bagnami. Łatwo się tam zasadzić bez obawy, że ktoś zwróci uwagę na huk strzału. Myśliwi dobrze znają takie punkty. Wiedzą gdzie i kiedy iść, aby nikt ich nie podpatrzył na kłusownictwie.

Według mnie, sarny znacznie częściej kłusuje się metodą "na drapieżnika", albo "na dzika" - a to dlatego, że ten rodzaj kłusownictwa łatwo jest zakamuflować. Myśliwy mając kwit np. na dzika, strzela dzika, a potem tej samej nocy sarnę. Kończąc polowanie do książki wyjść w łowisko wpisuje, że pierwszy strzał oddał do dzika, ale go tylko postrzelił. Drugim zaś strzałem dobił postrzałka, którego w międzyczasie (skłusowania sarny) musiał tropić... Podobnie wygląda kłusowanie metodą "na lisa". Najpierw strzela się lisa, a potem "coś", o co najbardziej chodzi. Drapieżnikowi ucina się jedno ucho (lub obydwa) jako dowód, że taki odstrzał faktycznie miał miejsce, natomiast w książce wyjść robi adnotację, że oddano dwa strzały do jednego lisa, albo upolowano dwa lisy. - To są popularne sposoby myśliwskiego kłusownictwa indywidualnego, tj. bez udziału osób trzecich. A przecież istnieje też kłusownictwo zorganizowane: we dwóch, trzech ludzi z tego samego koła. Zorganizowanie zwiększa ich bezpieczeństwo i sprawia, że są groźni dla tych, którzy ich nakryją.

W niektórych kołach myśliwi czują się na tyle pewnie, że potrafią strzelić byka, następnie odciąć mu wieniec, zaś resztę zostawić. Osobiście znajdowałem takie zdekapitowane jelenie. Szczerze przyznam, że nie mam do końca pewności, czy faktycznie zostały skłusowane. W niektórych przypadkach mogły być postrzelone w trakcie legalnego polowania, a myśliwi nie dali rady ich podnieść. Potem, za jakiś czas przypadkowy znalazca odciął trofeum. Trudno wyrokować jeśli nie złapie się kogoś za rękę.

Jest zakaz strzelania zwierzyny płowej w nocy, tj. później niż godzinę po zachodzie słońca i wcześniej, niż godzinę przed wschodem słońca. Myśliwy, który strzela jelenia w środku nocy, ale posiada kwit na ten gatunek dopuszcza się przestępstwa łowieckiego. Co prawda nie jest ono równoznaczne z kłusownictwem, ale takie praktyki (teoretycznie) przysparzają sankcje karne, jeśli ktoś zostanie na tym przyłapany.

Myśliwi nie cofają się nawet przed zabijaniem zwierząt objętych całoroczną ochroną. We wrześniu 2019 r. skłusowano żubra w okolicach Bonina (Zachodniopomorskie). Zastrzelonego żubra znalazł grzybiarz. Zwierzę miało wycięte najlepsze fragmenty mięsa. Po śledztwie okazało się, że sprawcą był leśniczy z Nadleśnictwa Łobez.

Kłusownictwo jako likwidacja konkurencji

Krótko mówiąc tematem tego rozdziału będzie kłusownictwo na zwierzętach drapieżnych, które wg myśliwych czynią spustoszenie w pogłowiu zwierząt roślinożernych. Dla tych ludzi sarna i jeleń są cenniejsze niż wilk albo lis. Przyczyna jest prosta - jeleniowate są źródłem smacznego mięsa oraz trofeów w postaci skór i poroża. Na przykład ze sprzedaży odstrzałów i wieńców łownych byków można dostać po kilkanaście tysięcy zł. PZŁ (do spółki z LP) jako monopolista w ich gospodarowaniu dba, aby łowiska były zasobne w "surowiec", który można spieniężyć. Zwierzęta drapieżne, jako że uszczuplają pogłowie jeleniowatych i ptactwa nie są mile widziane, aczkolwiek nie zawsze tak było. W czasach koniunktury na futra, szczególnie w dwudziestoleciu międzywojennym i latach 80 XX w. zwierzęta drapieżne były poszukiwane, zwłaszcza lisy. Wilki natomiast nigdy nie miały dobrej passy. Po drugiej wojnie światowej wyjęto je nawet spod prawa łowieckiego i tępiono przy każdej okazji wszystkimi metodami. Obecnie futer prawie nikt nie kupuje, a jeśli już, to nabywają je krezusi i tylko takie, które zostały uszyte ze skór zwierząt specjalnie w tym celu hodowanych. Drapieżniki dziko żyjące, z których człowiek nie ma materialnej korzyści są traktowane jako szkodniki i tępione. Znakomicie widać to na przykładzie lisów, choć obrywa się nie tylko im.

Tak jak wcześniej napisałem lisy przedstawiały jako taką wartość, o ile można było sprzedać ich skóry. Teraz traktowane są jako śmieć. Wystarczy spojrzeć na aktualny kalendarz polowań, aby się o tym przekonać. Polowanie na lisy dozwolone jest od 1 czerwca, a kończy 31 marca. Ich letnie futro, czyli od maja do końca września nie jest wartościowe dla zwykłych ludzi. Zwierzęta strzelone latem po prostu zakopuje się. Mało który z myśliwych przyznaje się do tego, ale tak jest. Jeszcze gorzej sprawa wygląda w obwodach, gdzie wsiedla się bażanty (nota bene gatunek obcy) albo zające - tam lisy strzela się legalnie cały rok. To jest kłusownictwo w majestacie prawa - uchwalonego pod naciskiem myśliwskiego lobby. Ponoć lisów jest za dużo, bo szczepionka na wścieklizne itd., a przecież już w 1965 r. zezwolono na całoroczny odstrzał lisów, tchórzy i jenotów (wg rozprządzenia Ministra Leśnictwa I Przemysłu Drzewnego z dnia 14 maja 1965 r. w sprawie okresów polowań na zwierzęta łowne). Jaka wtedy była argumentacja, by taki zapis wprowadzić? Bo chyba nie masowe rozmnożenie lisów z powodu wyeliminowania wścieklizny poprzez szczepienia (rozpoczęto je dopiero w latach 90 ubiegłego wieku).

Z powyższego wynika, że masowa eksterminacja drapieżników przez myśliwych to realizacja patologicznej nienawiści do tych zwierząt. Wystarczy poczytać ich wypowiedzi na forach i portalach społecznościowych, aby dojść do takiej konkluzji.

W niektórych kołach panuje niepisane przyzwolenie, aby do lisów strzelać przez cały rok. Po prostu. Czego nie można sprzedać, to się to niszczy - strzał i do piachu. Przedtem jednak odcinają ogon albo ucho - jako dowód dla łowczego, że dany strzał na polowaniu indywidualnym był faktycznie do lisa, a nie np. do sarny - bo na kłusowanie jeleniowatych wspólnota myśliwska nigdy by nie pozwoliła.
Taki sam los spotyka ptaki krukowate i szponiaste. Byłem tego świadkiem, dlatego mogę pisać na ten temat. Na pierwszą postrzeloną śrutem wronę, która już dogorywała natknąłem się w listopadzie albo grudniu w 2002 roku w jednym z nadwiślańskich obwodów. Już wtedy śledziłem myśliwych. Ponieważ rzeczona wrona leżała w miejscu niedawnego polowania, dlatego wiem, że to oni ją tak załatwili.

Zwierzęta łowne, ale objęte całorocznym moratorium również podlegają myśliwskiemu kłusownictwu. Żubry i łosie to raczej margines ich ofiar, bo one są zbyt wielkie, aby odstrzelić je i bez ryzyka wywieźć z łowiska. Co innego wilki. Myśliwi ich nienawidzą i domagają się przywrócenia odstrzałów na nie. Na portalach społecznościowych nietrudno znaleźć wpisy, gdzie między wierszami dają do zrozumienia, jaki zrobią użytek z broni napotkawszy wilka w lesie. I rzeczywiście, w regionach występowania wilków co jakiś czas ktoś znajduje odstrzelonego wilka. A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo nie wszyscy kłusownicy porzucają to, co zabili. Ci, którzy mają podejrzane znajomości handlują wilczymi skórami i czaszkami.

Sprawa skłusowanej wilczycy w gminie Baligród jest dowodem na to, że w środowisku myśliwskim "ręka rękę myje". 24 stycznia 2016 r. nie polujący w tym czasie członek PZŁ przyłapał trzech myśliwych na skórowaniu wilka. O wszystkim zawiadomił policję, Straż Leśną i Polski Związek Łowiecki. Już 2 lutego zarząd KŁ "Ryś" w Lesku zawiesił w prawach myśliwego, który zgłosił sprawę organom ścigania... Więcej na ten temat: https://carnivores.eu/aktualnosci/34-sprawiedliwosc-wedlug-lowczych-czyli-kogo-pietnuja-mysliwi

Jeśli na znienawidzonym zwierzęciu można jeszcze zarobić, to jest to dodatkowy impuls, by je kłusować. O rzeczywistej skali zjawiska raczej nigdy się nie dowiemy.

Jak z tym walczyć?

Na chwilę obecną praktycznie nie ma szans, aby skutecznie eliminować myśliwych-kłusowników. Co prawda koła łowieckie nigdy nie tolerowały lewizny na sarnach i jeleniach oraz na kurakach, dlatego szeregowy myśliwy po udowodnieniu takiego postępku zostanie wydalony ze zrzeszenia. Natomiast ktoś z grupy trzymającej władzę w kole przyłapany na tym samym, niekoniecznie zostanie ukarany. Wszystko zależy od tego, kto dokona ujawnienia przestępstwa. Kłusujący myśliwi-prominenci są w praktyce nie do ruszenia - o ile nakryje ich "szary" myśliwy. Taki człowiek nawet nie doniesie o przestępstwie w obawie przed zemstą i usunięciem z koła za "niekoleżeńskość". Jedynie Funkcjonariusze PSŁ, SL i policji mogliby za sprawą postępowania z urzędu coś zdziałać. Problem jest jednak taki, że Państwowa Straż Łowiecka mająca za główny ustawowy obowiązek zwalczania kłusownictwa liczy zaledwie 80 ludzi na cały kraj. A jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż wielu z nich prywatnie jest myśliwymi, no to nie ma co liczyć na chęci z ich strony, aby ścigać kolegów po strzelbie. Kolesiostwo PSŁ z myśliwymi czyni tą formację niezdatną do wykonywania zleconych im obowiązków. Takie jest moje zdanie, które wyrobiłem sobie na podstawie własnych obserwacji.

Patrolowanie łowisk objeżdżając je w widoczny sposób, wyrywkowe kontrolowanie myśliwych i jałowe konferencje przegryzane kiełbasą z dzika - nigdy nie przyniosą wymiernych efektów. To jest strata czasu i pieniędzy podatnika.

Kłusowników łapie się na gorącym uczynku. Aby skutecznie wyłuskiwać tych z legitymacją PZŁ (i innych) trzeba wejść w krzaki i z ukrycia prowadzić obserwacje, nieraz przez wiele godzin - takiego zaangażowania wymaga specyfika zwalczania niniejszego problemu. Kto nie chce, lub nie wie jak to robić, ten powinien dać sobie spokój z tą służbą. Dostęp do książki pobytu myśliwych w łowisku, w połączeniu z dyskretną lustracją terenu szybko przyniosłoby rezultaty.

Trzeba zreformować system. Wywalić prawniczych urzędasów, którzy zapełniają tony papierów i miesiącami prowadzą dochodzenia, z których nic nie wynika. Zamiast nich należy ustanowić prawdziwych strażników, przede wszystkim wolnych od powiązań z PZŁ. To muszą być przyrodnicy czujący powołanie do tej służby. Żadnych myśliwych, bo inaczej to tak jak by powołać robaka do pilnowania jabłka - pasożyt nie będzie przeganiał innych pasożytów, tylko zaprosi ich jeszcze więcej... Jednak bez szczerych chęci naprawy PSŁ (jak i systemu łowiectwa w Polsce), których brakuje władzy ustawodawczej, efektów ujawnienia - proporcjonalnych do skali procederu kłusowniczego - nie było, nie ma i długo nie będzie.

Beria, 13 sierpnia 2022